Thursday, 16 January 2014

A jednak Mandalay

Malariofobię uznaję za wyleczoną! :)
Nie wiem jak u innych podróżników, ale u mnie rozpoczęła się wraz z pierwszą wizytą u piguły. Tam dowiedziałem się jak łatwo malarią można się zarazić, jak niebezpieczna bywa w skutkach i jak ogromnym ryzykiem jest nieprzyjmowanie leków antymalarycznych. Wiadomo, przezorny zawsze ubezpieczony, także nie zamierzam negować potrzeby zabezpieczenia, ale jednak nie da się ukryć, że "hype" tworzony przy okazji turystycznych konsultacji medycznych służy finansowo wyłącznie takim jak Glaxo-Smith Klein etc...

Dodatkowo, ponieważ wszystkie możliwe leki na malarię nie są w 100% skuteczne, dużo zyskują jeszcze producenci Deet, czyli preparatów przeciw komarom.

I właśnie po zapachu Deet można poznać świerzą krew w okolicach. Im krócej podróżnik przebywa na ziemi "zakazanej" tym intensywniejsza woń preparatu unosi się dookoła.

Malaria i informacje od Bagańczyków o ogromnych latających wampirach powstrzymywały mnie od poparcia idei podróży do Mandalay. Jednocześnie moje 3 dni spędzone w Bagan dowiodły, że diabeł nie taki straszny jak go malują.

Ja wyobrażałem sobie chmary komarów każdego wieczoru próbujących znaleźć wolne miejsce na moim ciele do ukąszenia jak bezrobotni prace w pośredniaku. Prawda jest taka, że ani ja ani Olcia nie zostaliśmy ugryzieni przez komara ani razu, a jesteśmy już 7 dni i nocy w Burmie, uznawanej za jedno z centrów Malarii w Płd-Wsch Azji.

Może to właśnie cześć programu obronnego? Nastraszyć tak, że profilaktyka zachowawcza zapewni skuteczna ochronę?

W każdym razie, korzystając z prostej dedukcji podjąłem decyzję o podróży do Mandalay - Oli nie trzeba było przekonywać, ani pytać o zdanie. Na samo słowo Mandalay zapalały jej się ogniki w oczach jak latarnie w lokalnych knajpkach po zmroku.

Czy było warto? To poświadczą "pocztówki" Oli, tym razem bez jakiejkolwiek postprodukcji ;)


Natomiast samo w sobie, miasto Mandalay ogłaszam wszem i wobec totalną porażką cywilizacyjną.



Jest wiele powodów, podam tylko 2: nie ma chodników + ścieki płyną brzegami obu stron prawie każdej z ulic. No dobra jeszcze 3: czasami ścieki nie są zasłonięte betonową ani nawet drewnianą płytą/deską a wnętrzności Mandalay i czyków płyną sobie radośnie na twych oczach dodając uroku unoszacymi się zapachami.

Jest jenak jeden powód, dla którego Olcia zaciągnęła mnie w te strony.
Na Płd od Mandalay znajdują się 3 średniowieczne ex-stolice Burmy, a w jednej z nich: Amarapura - najdłuższy drewniany most na świecie czyli U Bein bridge.





Tak naprawdę to byłaby najlepsza i wręcz jedyna atrakcja Mandalay, gdyby nie nasze zamiłowanie do wszelkiej maści performance a la teatr i spółka.

Jeszcze podczas planowania podróży czytałem o 3 niepokornych wasątych braciach, którzy swoimi występami łączącymi kabaret z tradycjynymi wystepami ludowymi zdobyli sobie sławę, a nawet miejsce w więzieniu i najsroższych obozach pracy!



Kolorystyczny dobór ubioru całkiem przypadkowy :)

Te ostatnie, to głównie zasługa jednego wystepu i ponoć jednego żartu o największych złodzejach w kraju: czyli generałach. A że występ miał miejsce akurat podczas zjazdu partii, kawał ten bardzo nie spodobał się jednemu z tychże generałów (uderz w stół a nożyce sie odezwą) i 2 z braci zostało skazanych wpierw na rok a potem 7 lat więzienia i ciężkich robót, co ostatecznie przysporzyło im międzynarodowej sławy. A to się generał musiał ucieszyć ;)




Zaraz po przyjedzie do hotelu, dowiedzieliśmy się gdzie jest występ, także szybki prysznic, zagęszczenie ruchów i znaleźliśmy się na zapleczu warsztatu przy niezbyt turystycznej dzielni Mandalay.

Przywitała nas córka jednego z wąsaczy jeszcze zanim zdążyliśmy zdecydować czy piwo pić już teraz czy wpierw iść zarezerwować miejsca -gdyż nie wiedzieliśmy jak popularne są cowieczorne występy braci.

Okazało się, że piwo jest w środku i są jeszcze miejsca na występ, chodź 3 pierwsze rzędy po jakieś 5 krzeseł były "zarezerwowane", hehe.

Występ na pewno pozostawia wiele do życzenia pod względem zachodnich kryteriów jakości czy też "profesjonalizmu", jednak daje wgląd w kawał ciekawej historii Mandalay i Burmy.





Lu Maw i jego żona, której po nagłośnieniu niesławnych aresztów zazdrościł mu cały świat, tzn wg Lu Maw :)

Największe wrażenie zrobił na nas ponad stronicowy artykuł w Wyborczej z 13 stycznia 2011 poświęcony wyłącznie Moustache Brothers, którym na dzień dobry pochwalił się Lu Maw - jedyny z braci mówiący po angielsku.



Zresztą, artykułów jest cała masa z wielu światowych gazet, a historia braci została nawet wspomniana w angielskiej komedii "About A Boy" z Hugh Grantem w roli głównej oraz rozpowszechniona przez aktorkę z serialu "Friends" podczas międzynarodowej kampani na rzecz wolności słowa - i teraz: konkurs! Jak ona ma na imię, bo nie moge za malarię sobie przypomnieć.




Według braci to wlaśnie międzynarodowa presja uratowała ich przed dożywotnim "kołchozem", choć bracia winią właśnie ciężką pracę a w szczególności rtęć zawartą w farbach używanych przez więźniów za przedwczesną smierć głównego dowodzącego grupą, który odszedł 5 miesięcy temu.

Po występie, pomimo zmęczenia całą podróżą byliśmy tak naładowani, że chcieliśmy zasypać gradem pytań Lu Maw, ale stwierdziliśmy że i on i my zasłużyliśmy na dobry odpoczynek, zwłaszcza że następnego dnia czekał na nas U Bein Bridge.

Według poradników turystycznych aby zwiedzić historyczne stolice Burmy oraz pałac Mandalay, należy zapłacić $10, a potem jeszcze około $20 na przejazdy! To już według lokalnych przewoźników turystycznych, bądź taksówkarzy.

Można też wypożyczyć skuter i jechać samemu, ale w Mandalay nie ma zasad drogowych, oprócz kto większy ten lepszy, także to może być dość stresujące posunięcie.

My jak to my, poszliśmy z buta (Ola z klapeczka ;) na lokalne targowicho skąd mini pick up trucki przewożą lokalny lud ze wsi na miasto i nazad.




Złapaliśmy przewóz za zawrotną sumę $2 za dwójkę ;) i jeszcze fajną przejażdżkę.





Kto tu dla kogo był atrakcją, hehe.

Pick up wysadził nas w środku ogromnego ośrodka edukacyjnego z całkiem przyjemnymi kafejkami dla studentów, którzy nie mogli się nadziwić naszym widokiem a my ich oraz kolejną odkrytą przypadkiem świątynią.




A pro pos każda z tychże ma zawsze 4 wejścia na 4 strony świata z 4 statuami Buddy. Zawsze połączone razem żeby można sobie poczmychać w cieniu ;)

W tej świątyni najbardziej zachwycały naścienne malowidła przedstawiające lokalne legendy.





I wreszcie dotarliśmy do celu podróży, a ponieważ użyliśmy tubylczego transportu na most dotarliśmy od strony tubylczej, a więc bez innych turystów i bez opłaty za wjazd :D





Na moście i wokół toczyło się życie prawie takie jak od setek lat. Niektóre formy "biznesu" aż nadto raziły archaicznością.


Ornitolog okresu pre-kambryjskiego! Karamba! :/

Dopiero tu po jakimś czasie spotkaliśmy innych współbiałasów, których przybywało odwrotnie proporcjonalnie do odległości słońca od horyzontu.

A jak widać na fociach, oni wiedzieli po co tu przyszli.

Zachód był spektakularny.











Z Olą można było znów pogadać dopiero gdy bateria apartu rozładowała się przed końcem tego widowiska. Przynajmniej ten najpiękniejszy moment mieliśmy już tylko dla siebie :)

Ostatni dzień w Mandalay spędziliśmy na ponad 4 godzinnym spacerze dookoła pałacu, gdzie wstęp dla turystów dozwolony jest wyłącznie tylko do około 5% całego terenu. A pałac jest przeogromny!!! Tzn teren pałacowy.



Nikt nie był zbyt chętny aby wypowiadać się co skrywa pozostałe 95%, zapytani lokalniacy rozumiejący co do nich mówię zbywali odpowiedzią w stylu: nic takiego. Haha. No cóż to wiedzą pewnie generałowie, ale znając ich poczucie humoru postanowiłem nie dociekać dalej, przynajmniej dopóki nie będę poza granicami kraju ;)



Na koniec po prawie 5 godzinnym spacerku znalazła się jeszcze świątyńka :)


A wieczorem kurs autobusem VIP ( na serio) na ostatni dzień w Yangon, potem lot do Kuala Lumpur i na Bali!

Okej! uff mały update: 15 minut w podróży autobusem i nagle przypominam sobie że zostawiliśmy nasz parasol z Bagan na stacji pod siedzeniem!!!

Lecimy do kierowcy, a tam nikt po angielsku, więc w desperacji próbuję pokazać na migi, że parasol, na stacji, zostawiłem, parasol!!! A gościu się uśmiecha i oświadcza, że jest w środku w bagażniku!

Ten drugi paragon na bagaż, który nam wręczyli, zresztą ku naszemu zdziwieniu gdy podziwialiśmy już komfort autobusu (przy okazji National Express nie dorasta do pięt) był właśnie za parasol, który spostrzegli na stacji i sami za nas zapakowali! Uwierzycie?

Także nie wiem skąd ta dobra karma, ale dziękuję buddyjskirnu wychowaniu i serdeczności Burmańczyków! W Anglii by nam pewnie pozostawiony bez uwagi bagaż wysadzili saperzy, a w Polsce... to zależy na której stacji by się działa akcja i kto by akurat na niej przebywał ;)

Teraz jesteśmy już na Bali i rozpoczyna się prawdziwy czilaksing ale o tym to już potem ;)

A i ostatnia ciekawostka, o której sobie przypomnialem podczas przeglądania zdjęć.



Stowarzyszenie Teozoficzne, zaraz naprzeciw Pałacu Mandalay! Naprawdę muszę się dowiedzieć co oni tam wyprawiają?!?

To Da Da, jak mawiają Burmańczycy.

2 comments:

  1. This comment has been removed by the author.

    ReplyDelete
  2. Hey, looks cool. If you would be so kind as to add the 'Google Translate' widget to the top of your page template, I could read it too.

    ReplyDelete